Dopiero teraz jestem w stanie w miarę o tym mówić (ale i tak w tym czasie płaczę). Niestety czerwiec tego roku nie pozostawi w mojej pamięci miłych wydarzeń. Na początku miesiąca mój kot zaczął intensywnie się drapać, drapać, drapać. Niestety tak intensywnie, że po dwóch dniach powstała na jego szyi żywa rana. Szukałam w domu starego notatnika, w którym miałam adres do świetnej weterynarz, której z pełnym zaufaniem zawsze dawałam koty pod opiekę. Niestety, jak na złość notatnik skrył się bardzo skutecznie. Patrząc, jak rana się powiększa, zabraliśmy kota do lecznicy "Fiolka", która mieści się na ul. Waszyngtona 26 w W-wie (później się przekonałam, że to był nasz błąd). Pani weterynarz obejrzała mojego przyjaciela i stwierdziła, że to uczulenie pokarmowe. Podała antybiotyk oraz lek, jak to określiła, przeciwświądowy. Przepisała lekarstwa, które mieliśmy podawać w domu. Odpowiedziała na moje pytania, ale ogólnie wizyta trwała krótko. Skasowała pieniądze, kazała się zgłosić za kilka dni. Poszliśmy. Podawaliśmy leki, kot się uspokoił.
Ranę smarowałam rywanolem w maści.
Następna wizyta, następne instrukcje. Pani doktor stwierdziła, że jeżeli zauważę coś niepokojącego, to żebym się pojawiła, a tak to dalej leczenie w domu. W tym czasie mieliśmy urwanie głowy ze sprawami rodzinnymi i wiele, wiele różnych spraw do załatwienia.
Cóż może się dziać, przecież jest O.K. Oj jak bardzo się myliłam.
Okazało się, że kot stał się za bardzo osowiały, nie chciał jeść, a na dodatek pojawił się u niego brzydki zapach. Ponownie rozpoczęłam poszukiwania notatnika. Jak na złość nie mogliśmy przypomnieć sobie nazwiska naszej weterynarz. Zaćmienie. Przekopałam cały dom. W końcu się udało - znalazłam notes. No tak, Pani doktor Będkowska (ach ta zawodna pamięć). Nazwisko wpisałam w wyszukiwarkę podejrzewając, że zmieniła numer telefonu. Okazało się, że jest ten sam, ale adres jej gabinetu się zmienił. Umówiłam się na błyskawiczną wizytę.
Pobranie krwi (nie będę opisywać jak to wyglądało). Czekamy z niecierpliwością na wyniki. Kiedy Pani doktor Będkowska zadzwoniła, po jej tonacji w głosie wiedziałam, że jest źle. Okazało się, że pani weterynarz z przychodni podała za silne leki w za dużej dawce i niestety trzynastoletni kot zareagował niewydolnością nerek. To jest jak wyrok dla kota. Niestety większość kotów z niewydolnością nerek odchodzi (umiera).
Nasza Pani weterynarz poinformowała mnie, co można było zrobić, by kot pozbył się uczulenia bez uszczerbku dla zdrowia. Powiedziała też, że sposób leczenia, jaki wybrano w przychodni, daje najszybsze efekty w leczeniu alergii pokarmowej, ale bardzo obciążająca nerki i wątrobę.
Połowa czerwca upłynęła nam na próbach uruchomienia nerek - dwa razy dziennie podawanie kotu kroplówek (sama musiałam to robić po lekcji pokazowej). I tak kończył się czerwiec, zbliżał się lipiec, niby czas zaplanowanego urlopu i spokoju. Niestety nie dla nas.
Zapakowałam bagaże, kota i pojechaliśmy do Świeradowa. Dobrze, że do znajomej, do której jeździmy od 10 lat. Kot trochę odżył. Chwiejąc się pozwiedzał stare kąty. Dwa dni rewelacyjne ale podejrzane. Dlaczego? Taki przypływ energii jest w dwóch przypadkach. Pierwszy - nastąpi powrót do zdrowia, drugi, że jest to taki przypływ przed odejściem.
Nasza znajoma tak na wszelki wypadek podała nam jeszcze namiar na Panią weterynarz z Jeleniej Góry. Umówiliśmy się z Panią Ewą Charchut. Pojechaliśmy. Zobaczyła badania i od razu powiedziała, że kot, mając cztery łapy, niestety dwoma jest na tamtym świecie. Kazała dalej podawać kroplówki i niestety naszykować się na odejście...
Nie było to dla nas łatwe. Oczywiście ja ,mąż i córa ryczeliśmy przez kilka dni.
Kiedy nasz przyjaciel odchodził byliśmy przy nim przez cały czas. Cały czas któreś z nas go trzymało na kolanach, głaskało i przytulało. A on do nas lgnął pełny chęci życia i pozostania z nami. Niestety 7 lipca o 22:50 odszedł. Ryczeliśmy przez całą noc. Na drugi dzień pochowaliśmy go u znajomej w ogródku, w którym są pochowane jej zwierzaki.
O odejściu Ufoka powiadomiliśmy Panią Będkowską. Stwierdziliśmy, że pozostałe lekarstwa przydadzą się może Pani weterynarz z Jeleniej Góry. Oddaliśmy kroplówki, a Pani doktor w zamian przekazała nam namiar do Pani, u której akurat przyszły na świat kocięta Brie (to chyba tak się pisze)... A co z tym namiarem było dalej, to opiszę Wam w następnym poście.
Co do Pani doktor Ewy Charchut, to jest genialnym lekarzem. Nie dziwię się, że ludzie przyjeżdżają do niej ze swoimi pupilami nie tylko z całej Polski ale i z różnych okolicznych krajów (z Danii, Niemiec, Szwecji...itd.).
Teraz mamy koniec sierpnia. Pewnego dnia wracając z córką z przedszkola tknęło mnie, by pójść do przychodni Fiolka. Okazało się, że akurat przyjmuje ta sama Pani doktor, która „leczyła” mojego Ufoka. Weszłam do gabinetu. Nie poznała mnie. W gabinecie oprócz niej był jeszcze ktoś z tej przychodni. I zaczęłam rozmowę:
Ja: czy pamięta Pani białego kota z jednym okiem niebieskim a drugim zielonym, z uczuleniem na szyi?
Pani dr: No był taki pacjent - idzie do komputera i zaczyna szukać informacji na temat Ufoka.
Ja: To już go nie ma.
Pani dr: Jak to??
Ja: No tak, nie ma. Pani go wykończyła swoim leczeniem (Pani dr zdębiała). Nie mówiąc co Pani podaje wykończyła mi Pani kota. Jak można nie podawać pełnych informacji i leczyć zwierzę. Dlaczego mi Pani nie powiedziała, jakie są metody leczenia. Tylko dowiedziałam się o tym od innego lekarza, który starał się uratować mojego kota. Dlaczego podała Pani sterydy nie informując mnie o tym? Gdybym wiedziałam, co chce Pani zrobić nie zgodziłabym się, bo wiem do czego sterydy doprowadzają. Wie Pani, że doprowadzają do niewydolności nerek. Uczyli Panią tego w szkole czy nie?
Pani doktor zaczęła mnie przepraszać. Stwierdziłam, że jej przeprosiny nie przywrócą ani zdrowia ani życia mojemu przyjacielowi. Nie dałam jej dojść do słowa. Powiedziałam, co o tym myślę. Spokojnie, ale słychać było, że ledwo się powstrzymuję od płaczu (oj zaciskało mnie w gardle). Na koniec powiedziałam by się zastanowiła nad tym, co robi, bo leczy żywe istoty. Że nikomu nie życzę tego, co ostatnio przechodziliśmy po tym, co Ona zrobiła. Że można było kota leczyć spokojniej czekając 6-8 tygodni, aż kot sam wydali alergen. Na koniec dodałam, że w tej przychodni nie pojawię się nigdy z moimi kotami, by nie wykończyli mi pozostałych podopiecznych i wyszłam lekka o kilka ton, które leżały na moim sercu.